Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że przebiegnę dystans maratoński uznałbym to za bardzo dobry żart. Bieg maratoński zawsze kojarzył mi się z morderczym wysiłkiem i jego nudnym charakterem. Dlatego stosowałem (oprócz oczywiście obowiązkowych zajęć z WF) starą znaną regułę aktywności ruchowej: 3x30x130, która informuje, że ćwiczenia fizyczne należy uprawiać 3 razy w tygodniu (najlepiej co drugi dzień), przez co najmniej 30 minut, doprowadzając tętno do około 130.
Trwało to do chwili, kiedy spotkała mnie przyjemność poznania Pawła Dodka - wspaniałego sportowca, a jednocześnie maratończyka, który powiedział kiedyś "...przyjdź na stadion Floty, poznasz fajnych ludzi, a przy okazji trochę pobiegamy...".
Zacząłem od sześciu, następnie 10 kilometrów, oczywiście na każdych zawodach, oglądając plecy swoich wytrenowanych kolegów. Nie zrażałem się tym jednak, poprawiając z miesiąca na miesiąc swoje wyniki i otrzymując od czasu do czasu pamiątkowy dyplom z imprez sportowych organizowanych przez KB Jogging. Był to bodziec do dalszej pracy - treningów, które stawały się w coraz większym zakresie przyjemnością i relaksem po pracy.
Rodzina również przyzwyczaiła się do moich nieobecności w domu, spoconych dresów i niekończących się opowieści o bieganiu. Po zaliczeniu pierwszych półmaratonów, "złamaniu" (w maju tego roku) 40 minut na 10 kilometrów, zrealizowaniu planu treningowego opracowanego przez Pawła Dodka uwierzyłem, że mogę osiągnąć to co dla wielu jest niewyobrażalne - pobiec maraton.
Nadeszła oczekiwana sobota - 1 września 2001 roku. Wymarzona pogoda do biegu. Jeszcze tylko krótki wywiad dla świnoujskiej telewizji, uroczyste rozpoczęcie maratonu i ruszam w grupie ponad 300 biegaczy na malowniczą trasę, którą znam tylko z opowiadań swoich klubowych kolegów.
Po dwóch kilometrach mijamy granicę państwa, która stoi otwarta dla maratończyków. Owacje po obu jej stronach. To nas uskrzydla. Po głowie kołata mi się przestroga, by nie dać ponieść się emocjom i nie starać się od samego początku dorównać kroku innym, mocniejszym zawodnikom.
Przez pierwsze kilometry stosuję się do tej rady - tempo 5 minut na kilometr - przewidywany czas na mecie 3 godziny 30 minut. Mijam kpt. mar. Remigiusza Joppka, na pytanie "Co tak wolno?" słyszę: "Ten maraton biegnę rekreacyjnie". Ciągle wyprzedzam kolejnych zawodników unoszony dopingiem licznie zgromadzonych niemieckich kibiców.
Przez pierwsze 10-15 kilometrów nie czuję żadnego zmęczenia. Ogarnia mnie wspaniałe uczucie lekkości, a jednocześnie radości że jestem na trasie wymarzonego maratonu. Opuszczam pierwszy punkt żywienia - nie chcąc tracić niepotrzebnie czasu. Dołączam do dwóch zawodników z Poznania z którymi zamieniam kilka słów o "zaliczonych" półmaratonach i maratonach oraz najlepszych czasach. Mijamy 15 kilometr, spoglądam na zegarek - o 5 minut za szybko.
Czas na pierwszy posiłek - tradycyjny kawałek banana i łyk wody. Na półmetku myślę już o żonie, mamie i synku, którzy oczekują mnie na stadionie w Wolgaście. Biegnę przez krótką chwilę z biegaczem niemieckim, z którym zamieniam kilka słów. Przyśpieszam. Czuję jeszcze sporo sił, do mety już niespełna 20 kilometrów.
Przed sobą widzę znajomą sylwetkę - to chorąży Piotr Czerwiński - także debiutant. Przez kilka kilometrów biegniemy razem - Piotr uskarża się na bóle kolana. Ja zaczynam odczuwać ból żołądka (czyżby kryzys, a może banany), staram się go przezwyciężyć biegnąc swobodnie i luźno oraz skracając krok.
Ciągle mijam pojedynczych biegaczy - czas na 25 kilometrze o 4 minuty lepszy od planowanego. Kolejny łyk wody, kawałek pomarańczy i banana.
W tyle Piotr Czerwiński, Remigiusz Joppek i weteran maratońskich tras Andrzej Mrozek - nauczyciel geografii w LO. Zaczynam nawet myśleć o czasie lepszym niż 3h30' i wypatrywać z przodu swoich o wiele lepszych kolegów. Dochodzę kolejnego biegacza z którym rozmawiamy po angielsku. Po sakramentalnym, na końcu rozmowy, "Where are you from?" i odpowiedzi "I'm from Szczecin" obaj wybuchamy śmiechem. Wyjaśniam koledze, że zmylił mnie jego strój, który był identyczny, jak mijanego wcześniej Niemca i stąd nabrałem przekonania, że to jego klubowy kolega.
Dobiegam do 30 kilometra, gdzie zaczyna się betonowa ścieżka rowerowa, a następnie szosa. Wiatr wieje w twarz, czego nie lubię. Zaczyna trapić mnie pytanie - kiedy nastąpi kolejny kryzys? Tyle się nasłuchałem o tzw. "To hit with your own head - the wall", czyli "uderzyć głową w ścianę". Jeszcze staram się utrzymać tempo biegu, lecz nagle czuję, że rozpoczyna się walka z własnym organizmem i przemianą energetyczną.
Na 33 kilometrze prawie staję, mija mnie Remigiusz, a następnie w kilkuminutowych odstępach z 20 zawodników. Trasa dłuży się. Podświadomie boję się, że na tych ostatnich kilometrach wszyscy mnie miną i stracę nagle siły. Przechodzę w 200 metrowy marsz. Ludzie jadący samochodami zachęcają mnie do biegu. Uśmiecham się mimo woli i zaczynam truchtać. Jeszcze podbieg pod górkę i widzę upragniony zwodzony most w Wolgaście. Wiem, że od tego miejsca do mety pozostało 2 kilometry. Czas już nie jest ważny - na ostatnich 10 kilometrach straciłem sporo minut.
Przystaję na ostatnim punkcie żywienia pałaszując banana i czekoladę. Myślami jestem już przy rodzinie, która czeka na mnie na mecie i na pewno niepokoi się jak sobie radzę. Spoglądam za siebie - nie wierzę własnym oczom - profesor Mrozek dobiega do mnie. Jeszcze niedawno był kilka kilometrów w tyle. Witamy się, wymieniamy jakieś słowa.
W głębi duszy wiem, że z nim już nie wygram. Jestem zły na siebie za błąd na 30 kilometrze, gdzie zachciało mi się bić rekordy, a z drugiej strony jestem pełen podziwu dla niego wiedząc, że nie miał zbyt wiele czasu na przygotowania, a nam debiutantom pokazał szkołę, jak należy biegać ten koronny dystans. Mimo zmęczenia sycę oczy wspaniałym widokiem portowego miasta. Statki cumujące przy kei, portowe tawerny, dostojny masyw kościoła pw. Piotra i Pawła. Wbiegam w kręte, wąskie uliczki. Już słychać radosną wrzawę stadionu. To niespodziewanie dodaje mi werwy.
Jeszcze tylko kilkaset metrów urokliwymi ulicami starego Wolgastu. Ostatni kilometr. Podbieg pod górę, na którym znajduje się Peene Stadion. Zdobywam to wzniesienie niczym na Olimp i przed bramą stadionu dostrzegam swoją mamę. Wbiegam na bieżnię, ogromny doping dla każdego maratończyka. Nie słyszę nawet swego zmęczonego oddechu i... za chwilę ogromna ulga, że to już koniec i wspaniałe uczucie dumy z tego, że po raz pierwszy pokonałem trasę maratonu, własną słabość i ból. Zaraz za metą najcenniejsza nagroda za trud przebytego maratonu - pamiątkowy medal, a z drugiej strony sakramentalne Pawła Dodka "Spóźniłeś się 11 minut".
Ukończyłem maraton, pierwszy maraton w życiu. Radosne powitanie z rodziną i przekonanie, że maraton nie jest taki straszny jakim go widzą lub chcą widzieć ludzie, którzy go nie przebiegli.